
No tak. Dobry, chyba już przewidywalny Stasiuk wpadł znów w moje ręce (nieprzypadkowo, przecież sam kupiłem ten zwój papieru). Nie jest to co prawda żadna elektryzująca nowość, jednak zabrałem się za czytanie tej prozy w czasie niemal idealnym. W Fado zanosi się po pierwszych linijkach tekstu na jakąś podróż po bałkańskich stepach i martwych wioskach. Takie nic. Deszcz, ciemno i smutno. Z jednej strony ucieszyłem się. Po przeczytaniu "Bałkańskich upiorów" Kaplana, temat niesprawiedliwego dziejowo skrawka lądu jest mi bliski. Chyba odkryty - albo lepiej może - napoczęty i smaczny. Stasiuk zaczyna mnie tą całą Rumunią łaskotać. Będzie dobrze. Jednak pozwala sobie na odejście od tematu, co okazuje się w rezultacie tylko wstępem do zupełnie innych zagadnień. Deszcz, ciemno i zimno o których wspomniałem to zgrabne choć trochę niejasne wprowadzenie do tematu. Mianowicie, dręczącego duszę uczucia sentymentalizmu. Niesamowita staje się przestrzeń opętana, obłocona trupem wojny gdzie sam Stasiuk ma dar mieszkać. Miejsce skazania - miejsce łaski. Choć czuje się jaskrawo, że adresatem przemyśleń autora są raczej czytelnicy z tzw. zachodu mentalnego i geograficznego to jednak opis melancholii polaka, wciśniętego w ziemię niczyją na pograniczu Słowacji, Polski, Ukrainy jest tak bardzo bliski chyba każdemu, kto 1 listopada traktuje jako czas specyficzny, odcięty od całego roku. Dzień leżący pod żółtym liściem, śmierdzący zgnilizną ludzkich ciał, bezsensownych śmierci ... ale też powrotem do chwil miłych. Jeśli czytelnik nie zna tego święta, czasu - po lekturze może zrozumieć o co temu polaczkowi z lampionem w ręce chodzi. Stasiuk tam jest w ten dzień. Opowiada o tym co było, nie ważne co będzie. W książce dokonuje się ekspresyjny miks zdarzeń i miejsc, ale o tonacji ciemno żółtej - koloru tęsknoty, jesieni, listopada, i wspomnienia. Nie lubię opowiadać fabuły i daruj mi czytający ten tekst pustkę przepisania części zdarzeń. Myślę, że Stasiukowi udało się opowieścią o swojej melancholii poruszyć melancholie czytelników. Tak ! to jest książka o melancholii i przeszłości. Zanurzaniu się w obawie przed bezsensem nieznanej przecież przyszłości, w tych wspomnieniach zwanych "dawno". To bezpieczne, miłe i komfortowe, ale dopóki wspomnienia są wyraźne i dobre. Zresztą, czy pamięta się rzeczy złe ? Wspomnienia w czasie jesieni u osoby wrażliwej, są naturalnym odruchem potrzeb duszy. Gnije nam nasz świat, gnijemy przecież my. Świat się odrodzi za pół roku - my nie. Kończy się rok, czegoś nie udało się spełnić, coś się zepsuło więc opatulamy głowę kocem i wracamy ... wracamy do miłego co było. Bo było przynajmniej i można się tym połaskotać. Zastanawiałeś się kiedyś, ile razy w ciągu dnia wracasz do tego co było ?
Jeśli masz skłonności umysłowych powrotów, nie tylko do własnych przeżyć, ale także do historii rodziny, dzieciństwa, miejsca gdzie żyjesz, do jesieni już "odbytych" i skończonych, a nie nienapoczętych - musisz sięgnąć po tę książkę. Ale ona smakuje tylko jesienią. Nie mam co do tego wątpliwości. Przeczytam ją jeszcze raz .. za rok o tej porze.
"Tak. Przeszłość i pamięć są moją ojczyzną i moim domem. Lubię upijać się w samotności i przypominać sobie minione zdarzenia, ludzi i krajobrazy. Nawet te sprzed tygodnia albo dwu. Futurologia zawsze budziła we mnie lekką odrazę, ponieważ wydawała mi się owocem tchórzostwa i dezercji, porzuceniem własnej kondycji. Nigdy nie myślałem o przyszłości jako o jakimś rozwiązaniu. Przyszłość jest zawsze ucieczką głupców. Nadchodzi, a oni muszą ją usprawiedliwiać, że nie nadeszła taka, jak trzeba, albo udowadniać, że jest właśnie taka, jak zapowiadali. Dlatego wolę upijać się w samotności albo z przy...jaciółmi i czekać, aż minione weźmie nas w posiadanie. Zawsze lepiej jest obcować z bytami skończonymi niż z potencjalnymi. Po prostu przeszłość traktuje nas poważnie, czego nie można powiedzieć o przyszłości."